Ślepak wyjezdza pod busa
Było gorąco
od 0:35
Prowadził lekcje, sprawdzał klasówki, matury. Nikt nie zauważył, że nie widzi. Udawał, dopóki nie zderzył się z murem – dosłownie. Historię nauczyciela, który stracił wzrok, będzie można zobaczyć w kinie.
Przez trzy lata nic innego nie było w stanie mnie zainteresować – opowiada reżyser Jacek Lusiński. Tylko to: jak człowiek traci wzrok, upada, podnosi się po stracie. Wtedy, trzy lata temu, usiadł przy śniadaniu z "Wyborczą", przeczytał tekst o nauczycielu historii z Lublina, który przestał widzieć, a ponieważ bał się, że go wyrzucą z pracy, zaczął udawać, że widzi. – Już mi się nie chciało jeść – wspomina.
Myślał tylko, żeby jak najszybciej pojechać do Lublina, poznać tego człowieka. Z czasem zaczął wręcz u niego pomieszkiwać, chodził z nim do szkoły, patrzył, jak prowadzi lekcje i bezkolizyjnie sunie między ławkami. Od razu zobaczył w tym materiał na film i książkę. Pisał kolejne wersje scenariuszy, które producenci odrzucali. Mówili, że nie widzą potencjału. Kto na to pójdzie do kina?
Właśnie skończył pracę nad książką, film też udało się zrobić. "Carte Blanche" według jego scenariusza i w jego reżyserii jest po pokazie kolaudacyjnym. W głównej roli Andrzej Chyra.
Zygzakiem
Maciej Białek, pierwowzór filmowego bohatera, pracuje w szkole od 20 lat. Po studiach trafił do VIII LO przy Słowiczej w Lublinie. Wtedy widział nawet drobną czcionkę. Z czasem w polu widzenia pojawiła się plama. Jeszcze tylko po bokach coś się dawało zauważyć. Później i te obrzeża zaczęły tracić ostrość. Jakby ktoś mu okręcił głowę tiulem. Retinitis pigmentosa – zwyrodnienie barwnikowe siatkówki: traci się wzrok nieodwołalnie. – Z coraz większym trudem wyławiałem kontury, zamazywały się rysy twarzy. W końcu zacząłem znajomych poznawać po tym, jak się ruszają, jak stawiają kroki – wspomina Białek.
Jak to jest: widzieć i nagle koniec? U niektórych jest tak, jakby w oczach rozlał się czarny atrament. U niego akurat jakby mleko się rozlało. Teraz ma już tylko poczucie światła. Najbardziej było żal czytania. Czytał od czwartego roku życia, i z czasem wszystko: książki historyczne, kulinarne, powieści, biografie, kryminały. Ostatni, po który sięgnął, to "Rainmaker" Johna Grishama. Większość pensji wydawał na książki. I nawet kiedy już nie widział, to kupował, znosił do domu. Ludzie go stale widzieli z książką. Czyta, a więc widzi – sądzili.
Do szkoły szedł z domu piechotą 10 minut. Pierwsza myśl po tym, jak przestał widzieć: skontaktować się z dyrektorką szkoły i powiedzieć, że powinna poszukać nowego nauczyciela historii. Ale druga myśl: przecież jeszcze wczoraj uczyłem. A teraz co? Renta? Oddać się pod opiekę rodzicom? A później wylądować w ośrodku pomocy społecznej? – Byłem na studiach doktoranckich, musiałem przerwać – opowiada. – Przerażała mnie myśl, że będę też musiał odejść z pracy. Czułem jednocześnie żal i gniew. Teraz mówię to z zażenowaniem, ale wtedy o niewidomych myślałem jak o niepełnosprawnych intelektualnie. Nie wyobrażałem sobie siebie z białą laską, sądziłem, że jak ją wezmę do ręki, to się zdegraduję. Ludzie pomyślą: kretyn. Będą mu się przyglądać, gdy zacznie stukać tą laską, iść niezbornie, zygzakiem, wchodzić w kałuże, śmieci, psie kupy. I tak – udając, że widzi – chodził koślawo, sąsiedzi podejrzewali, że wypił. Ale wolał, żeby brali go za pijącego, niż niewidzącego.
Ścieżki w pamięci
W sumie najłatwiej byłoby się wtedy poddać. Iść na głodową rentę, przestać wychodzić z domu, nie narażać się na plotki o piciu, błądzenie, potykanie.
– Ale we mnie wciąż była myśl, że przecież jeszcze wczoraj uczyłem. Może dziś też dam radę? – wspomina. Drogę do szkoły znał na pamięć. – Jeśli się chodzi wciąż tymi samymi ścieżkami, ich obraz ma się w mózgu. Idzie się "widząc" – mówi. Pod warunkiem że ktoś nie przewróci kosza na środek chodnika, bo wtedy już po tobie. Wiedział, gdzie w pokoju nauczycielskim jest regał z dziennikami, musiał tylko policzyć przegródki. W klasie znał układ ławek. – Gdy się o coś potknąłem, na coś wpadłem, obracałem to w żart. Uczniom powiedziałem, że nie lubię papierkowej roboty i przysposobię asystenta do prowadzenia dziennika. W każdej klasie miałem kogoś, kto sprawdził listę obecności, wpisał do dziennika podyktowany przeze mnie temat lekcji. Pomyślałem: skoro dziś tak dobrze poszło, to może jeszcze jutro spróbuję? Początkowo zamierzałem uczyć najwyżej do końca tygodnia. Później, tylko do końca semestru. Ale przyszedł nowy semestr i zacząłem myśleć, że dam radę do końca roku. A gdy minął pierwszy rok, przyszła myśl, że skoro się udało, to może jeszcze w przyszłym pouczę?
Białek – dusza towarzystwa. Zawsze wszystkich rozbawia. – Ale miewał trudne chwile, załamania. Czuł się koszmarnie, dzwonił w nocy, że już nie da rady – wspomina jego przyjaciel Wojciech Bogdan. Znają się ze studiów. Białek kończył historię, Bogdan prawo, ale trzymali się razem. Jemu się przyznał, gdy przestał widzieć. Jemu się żalił. Choć to typ silny: inteligencja, dowcip, autoironia. Jednak i takim zdarza się nie chcieć żyć, płaczą.
Zaczął tracić wzrok w 1997 roku. Nie słyszało się wtedy o komputerach z oprogramowaniem dla niewidzących, audiobookach czy skanerach, dzięki którym można zamienić druk na mowę. – W Lublinie był chyba jeden taki skaner, na uniwersytecie – mówi Białek. – Kosztował 50 tys. zł. Ja wówczas zarabiałem 580, musiałbym odkładać przez 10 lat.
Gdy potrzebował nowych materiałów do lekcji, trzeba było sprawdzić klasówki – musiał prosić o pomoc przyjaciela. – Każdy weekend spędzałem u Maćka – opowiada Wojciech Bogdan. – Czytałem klasówki na głos, on mówił: za to jeden punkt, za to zero. Namawiałem go czasami: daj temu więcej, coś jednak napisał. Mowy nie było, nie podciągał ocen. Prowadziłem mu szkolną dokumentację, pomagałem wypisywać świadectwa. Byłem jego oczami.
Głową w mur
Udawał przez cztery lata. – Jak wpadłem? Prozaicznie – wspomina Białek. Nie ma roku, żeby grono lubelskiej "ósemki" nie wybrało się gdzieś wspólnie, a to w polskie góry, a to za granicę. W ostatnie wakacje byli w Hiszpanii i Portugalii. Wcześniej w Rosji, na Litwie, Półwyspie Krymskim.
Wtedy byli na Węgrzech. Zatrzymali się w hotelu, w którym korytarze były poprzedzielane szerokimi występami. Nie wyczuł przeszkody, wyrżnął, pękł łuk brwiowy. Wszyscy w szoku: – Jak mogłeś nie zauważyć tego muru? Nie widzisz czy co? – No, nie widzę – przyznał się.
Wcześniej, w ciągu tych czterech lat udawania, zdradził się tylko przed dwiema najbardziej zaufanymi koleżankami z pracy: katechetką i nauczycielką biologii. W czasie zwiedzania, gdy był w nowym, obcym miejscu, brał jedną lub drugą pod rękę. – Zacząłem mieć opinię męskiej, szowinistycznej świni, która nie jest w stanie przywiązać się do jednej kobiety – żartuje.
Najbardziej stresujące były chyba jednak wspólne posiłki. Nowe miejsce to nowe smaki. Czasami dostaje się na talerzu coś, co nie wiadomo, jak wygląda, jaką ma konsystencję. – Trzeba było tak brać potrawy, by jedząc, nie zwracać na siebie uwagi. Kombinować, być kilka kroków do przodu, by się nie zdradzić. Gdy ktoś nalewał kawę, zapamiętać, gdzie odstawił dzbanek, gdzie jest filiżanka, talerzyk, żeby – gdy się będzie po coś sięgać – nic nie potrącić, nie wylać. Do tego zadbać, by nie było niezręcznej ciszy przy stole. Lepiej jest, gdy toczy się ożywiona rozmowa. Trzeba uważnie patrzeć w kierunku tego, kto mówi. Wtedy, nawet gdy coś się trąci, da się to wytłumaczyć tym, że jest się zaabsorbowanym rozmową. Tak, to już był teatr – wspomina.
Gdy się wydało, był pewien, że to koniec, dyrektorka szkoły wyrzuci go z pracy. Dowiedział się później, że nie mogła spać, rozważała: zwolnić go, nie zwolnić.
Nie zwolniła. Nadal mógł uczyć. Nic się nie zmieniło. – Poza tym, że poczułem ulgę – mówi Białek. – Oto nie muszę już oszukiwać, udawać, kryć się. Mogę sobie pozwolić na komfort bycia sobą.
Pięknie słucha
– Nie chciał, żebym robił o nim film. Jego historia jest tylko punktem wyjścia – tłumaczy Lusiński. Dużo czytał o tej chorobie, którą ma Białek. – Straszne tortury – mówi. Człowiek wie, że oślepnie, pytanie: kiedy? Wieczorem kładzie się spać bez pewności, co zobaczy, gdy się obudzi. Może już nic?
– Byłam przerażona – wspomina Małgorzata Pacholec, dyrektor Polskiego Związku Niewidomych. Jej też, jak Białkowi, widzenie odebrała Retinitis pigmentosa. Była nauczycielką WOS, zrezygnowała z pracy. Nie wyobrażała sobie, jak ma wyjść do uczniów, nie widząc. Bała się.
Prowadzi stowarzyszenie zrzeszające ludzi z genetycznymi schorzeniami siatkówki (szacuje się, że z samym tylko zwyrodnieniem barwnikowym jest w Polsce 10 tys. osób, a kilkanaście razy więcej ma choroby o podobnym przebiegu). Kiedyś na spotkaniu stowarzyszenia zapytała: czy komuś zdarzyło się udawać, że widzi? Okazało się, że każdemu.
Zalicza się wpadki, potknięcia, poturbowania. Jak się człowiek przewróci, mówi: ale ze mnie niezdara, cha, cha, cha. – Jak długo się da, prowadzi się tę grę pozorów – tłumaczy dyrektor Pacholec. – Nikt nie chce pokazać, że jest słaby. Próbuje zachować to, co miał do tej pory, trzyma się tego pazurami.
Lucyna Mądra, dyrektorka VIII LO w Lublinie: – Maciek często jeździ do Warszawy na naukowe konferencje, raz wsadził nogę między peron a stopnie w drzwiach pociągu, zdarł sobie skórę do żywego. Ale on się nad sobą nie rozczula. Prze do przodu. Jest obeznany w technicznych nowinkach, świetnie zorganizowany.
Od lat było wiadomo, że nie widzi najlepiej, ale że wcale... – Trudno się było zorientować, bo gdy z kimś rozmawia, patrzy tak żywo. Jego oczy nie są martwe – mówią w szkole. Kiedyś nawet jego najlepszy przyjaciel zgłupiał. Może teraz Maciek udaje, że nie widzi? – Urządzał mieszkanie, trzeba było wybrać kafelki. Mówię: Maciek, te kafle będą idealne na podłogę, te na ścianę. Dotyka, myśli, w końcu mówi, że są za ciemne. Poszedł sobie szukać innych.
I, kurczę, wybrał jaśniejsze. Nie wiem, jak to zrobił – wspomina Wojciech Bogdan.
W ubiegłym miesiącu był świadkiem na ślubie Białka.
– To w ogóle ciekawa historia – mówi reżyser Jacek Lusiński. Nie chciał, żeby film był wierną kopią życia, i wymyślił, że jego niewidomy bohater pozna nauczycielkę języka polskiego. Gdy skończył zdjęcia, co słyszy? Że Maciej Białek zakochał się w nauczycielce polskiego z Jasła, poznali się na wykładach w Krakowie, w Centrum Badań nad Zagładą Żydów Polskich. W przerwie podeszła, zapytała, czy napiłby się kawy.
– Ma kilka rodzajów wrażliwości – to Magdalena zauważyła dość szybko. – Tego wcześniej u nikogo nie spotkałam. Uważniej odbiera świat niż ja. Potrafi pięknie słuchać. To rzadkość. Raczej każdy mówi, a jeśli jeden z rozmówców zawiesza głos, to drugi wykorzystuje to, by się wstrzelić, powiedzieć swoje.
W Krakowie rozmawiali, a równocześnie on uważnie się jej "przyjrzał". – Niewidomy ma ten bonus, że może osobę dopiero co poznaną bezkarnie dotknąć, objąć na chwilę, skraca się dystans. "Widzi" się już, jaka jest figura – śmieje się Białek. Z przyjemnością "zauważył", że drobna, 161 cm wzrostu, zgrabna. Ciemna blondynka. – Tak ją sobie wyobrażałem. I taka jest – mówi o żonie. – Piękna. Jak to się mówi: ślepy traf.
Znalezione nie kradzione. Wkurwia mnie takie prowokowanie ludzi. Niech prawdziwych złodziei łapie.