Fragment książki "Szamo. Wszystko, co wiedziałbyś o piłce nożnej, gdyby cię nie oszukiwano"
"WÓJCIK WITA W DOMU WARIATÓW
Uważam to za wielce nieprawdopodobne, by po tę książkę sięgnął ktoś, kto nie wie, kim jest Janusz Wójcik. Z góry więc zakładam, że go znacie i od razu poznalibyście, gdyby wszedł do autobusu i zajął miejsce obok. Gdyby wszedł do autobusu… No, nieźle popłynąłem, gdy to sobie wyobraziłem, aż uśmiechnąłem się pod nosem. Zapewne jednak nie usiadłby koło was, tylko stanął nad kierowcą i wrzeszczał mu do ucha: „Jedziesz, kurwa, misiu, jedziesz, jedziesz! Szybciej! Ja bym lepiej poprowadził, ty baranie skończony! Kierujesz jak niewidomy! Dawać mi tu nowego kierowcę! Sruuu!”.
Kiedyś wiózł mnie samochodem. Czasami zwalniał do 150 kilometrów na godzinę. Ale rzadko. Raczej „zamykał zegar”. Siedziałem wbity w fotel pasażera, marzyłem tylko o tym, by ten koszmar się wreszcie skończył, ale mimo szaleńczej jazdy Warszawa zbliżała się nie dość szybko. Wójcik mijał środkiem jezdni kolejne samochody i co jakiś czas puszczał kierownicę, by wyprzedzanym kierowcom pokazać gest Kozakiewicza. Śmiał się przy tym diabelsko.
Rzadko kiedy opinie na temat jakiegoś człowieka, wygłaszane przez obcych ludzi, są aż tak zbieżne z rzeczywistością. Wszystko, co mówi się o Wójciku, jest prawdą, tylko że należałoby te plotki pomnożyć razy dziesięć i dopiero wtedy zbliżylibyśmy się do faktycznego obrazu tego trenera. Rzeczywiście ma charyzmę, rzeczywiście wzbudza respekt i strach, rzeczywiście jest skończonym chamem i rzeczywiście potrafi wykręcić taki numer, jaki nikomu innemu nawet nie przyszedłby na myśl. Miałem z nim kontakt jako z selekcjonerem reprezentacji Polski, ale lepiej zdążyliśmy poznać się w Śląsku Wrocław. Była to przedziwna znajomość. Grałem w PAOK-u Saloniki – a raczej już nie grałem, o czym jeszcze opowiem – kiedy zadzwonił „Wujo”.
– Misiu, bramkarza potrzebuję. Takiego jak ty – powiedział.
– Trenerze, jestem!
Szybko doszliśmy do porozumienia. Już nie pamiętam, czy Wójcik zaproponował mi 220 tysięcy, czy 180 tysięcy złotych za rozegranie tylko jednej rundy. Coś koło tego, przyjmijmy, że chodziło o 220 tysięcy. To były pieniądze, jakich wówczas w polskiej lidze raczej się nie płaciło, a już na pewno nie bramkarzom. Zachęcony takimi warunkami, przyleciałem do Polski w celu podpisania kontraktu.
– Pójdziemy do prezesa Cymanka. Ty, misiu, siedzisz cicho jak mysz pod miotłą, grzecznie się prezesowi kłaniasz i nawet nie otwierasz na moment tej swojej niewyparzonej gęby. Ja załatwiam wszystko. Oczywiście, umówiliśmy się na dwieście dwadzieścia tysięcy, więc załatwione, tyle właśnie dostaniesz.
– W porządku.
Janusz Cymanek był prezesem Śląska. Dość młody, troszkę taki grubawy, z poczciwą twarzą. Weszliśmy do jego gabinetu, ja i Wójcik. Po jakichś gadkach szmatkach o tym, jak minął lot i co tam w Grecji słychać, przeszliśmy wreszcie do rzeczy. Cymanek zapytał:
– Panie Grzegorzu, ile chciałby pan zarabiać?
Siedziałem na krześle zrelaksowany, traktowałem tę rozmowę jako zwykłą formalność. Nie przeczuwając najmniejszych kłopotów, odparłem:
– Dwieście dwadzieścia tysięcy za tę rundę.
– Ile, kurwa?! Ile?! – krzyknął nagle Wójcik i jak oparzony zerwał się na równe nogi, jednocześnie trącając mnie ręką.
Tego się nie spodziewałem. Mogło się zdarzyć wszystko, ale nie to. Jak rzadko kiedy zapomniałem języka w gębie. Wójcik był cały czerwony ze złości.
– Kim ty myślisz, że jesteś, gnoju? – warknął. – Popierdoliło cię! Nie chcę cię widzieć na oczy!
– Ale… – próbowałem coś wykrztusić. W głowie pytałem sam siebie: „O co chodzi? Przecież postępuję z nakreślonym wcześniej planem. Zrobiłem dokładnie to, czego chciał. W czym rzecz? Dlaczego on się tak drze?”.
– Nie ma żadnego ale! Tobie się wydaje, że co? Że ty jesteś Oliver Kahn? Prezesie, oto pieprzony Oliver Kahn z Polski! Dwieście dwadzieścia tysięcy? Tobie dać dwa tysiące to by było dużo! Ty durniu, wyjdź natychmiast! – Wójcik aż się trząsł z nerwów, a ja byłem kompletnie skołowany.
Przecież ten facet dopiero co ustalił ze mną stawkę, którą podałem, a teraz obraża mnie przy prezesie klubu. Gdyby nie to, że całkowicie mnie zaskoczył, pewnie bym go zdzielił. Jednak nie byłem w stanie nawet pisnąć. Mój mózg nie nadążał z analizowaniem zmian sytuacji.
– Prezesie, ja z nim porozmawiam na osobności – wypalił Wójcik i wyszliśmy na korytarz. Ledwie drzwi się zamknęły, a „Wójt” momentalnie się uspokoił, jego twarz znowu nabrała normalnych kolorów. Szepnął mi do ucha: – Słuchaj, misiu, wejdziemy jeszcze raz. Znowu podasz tę samą sumę, ja znowu zrobię teatrzyk, trochę się wkurwię, ale później tego cielaczka przekonam.
Jak obiecał, tak zrobił.
Minutę później Cymanek spytał:
– To co, panie Grzegorzu? Namyślił się pan?
– Dwieście dwadzieścia tysięcy, to jest moja stawka – odparłem, chociaż już chyba nie brzmiałem jak człowiek, który wie, co mówi.
– No, kurwa, nie wierzę! Nie wierzę! On dalej swoje! – Wójcik znowu zaczął lamentować. – Mam tego serdecznie dość! Albo tego gnoja wywalamy za drzwi, albo go bierzemy, nie będę z tym idiotą negocjował! Tylko kogo, jak nie jego? Kogo weźmiemy? Potrzebujemy dobrego bramkarza. Prezesie, ma pan propozycję? – Ton Wójcika robił się coraz spokojniejszy.
Cymanek żadnej propozycji nie miał, sceny rozgrywające się w tym gabinecie chyba przerastały także jego.
„Wójt” nabrał powietrza w płuca i zrezygnowany powiedział:
– Chuj, prezesie. Dobra, dajmy mu. Niech ma, dobry jest.
I tak zostałem zawodnikiem Śląska Wrocław."
Polecam całą książkę.