Nie jestem jednak w stanie zrozumieć kto i dlaczego pozwolił doprowadzić taki ośrodek do kompletnej ruiny.
Edward Rinke należał do czołówki polskich bokserów wagi koguciej, gdy w 1939 roku do Polski wkroczyły niemieckie wojska. Wybuch wojny zmusił go do porzucenia treningów i złapania za broń. Przyłączył się do obrony cywilnej Bydgoszczy, uczestniczył także w tłumieniu niemieckiej dywersji. Gdy Niemcy wkroczyli do miasta, nadal radził sobie całkiem nieźle, dostał pracę w jednym z domów towarowych. Nie trwało to długo, bo wkrótce okupanci dowiedzieli się o antyniemieckiej działalności Rinkego.
Wsypała go sąsiadka. Margarette Ummerle uznała, że gestapo powinno wiedzieć więcej o młodym Polaku. Kilka dni później Rinke był już w więzieniu w Szczecinie, stamtąd przetransportowano go do Berlina, potem Wejherowa, Koronowa, aż wreszcie trafił za zasieki obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Właśnie tam po raz kolejny wyszedł na ring, by zmierzyć się w bokserskim pojedynku. Tym razem nie walczył jednak o punkty. Bił się o przetrwanie.
Aby przeżyć Mauthausen trzeba było mieć szczęście, spryt, wyjątkową wytrzymałość lub umiejętności z których umiało się korzystać. Przez Konzentrationslager w okolicy Linz przeszło ponad 300 tysięcy więźniów, według różnych szacunków Niemcy doprowadzili tam do śmierci około 100 tysięcy osób.
Walki bokserskie w Mauthausen nie należały do rzadkości, była to ulubiona rozrywka strażników, a dla więźniów (często zmuszanych do pojawienia się na trybunach) okazja do oderwania od beznadziejnej codzienności. Niemcy mieli swojego faworyta, którego posyłali do walki przeciwko ochotnikom. Był nim potężny kapo o nazwisku Palzer. Przed wojną był bokserem, a w Mauthausen cieszył się wśród więźniów złą sławą bezlitosnego brutala.
Nim do obozu trafił Rinke, Palzer mierzył się z innym Polakiem. Z Auschwitz do Mauthausen trafił bowiem Antoni Czortek. Wicemistrz Europy z 1938 roku miał już za sobą obozowy pojedynek – w Oświęcimiu skrzyżował rękawice z SS-manem Walterem. Niemiec długo szykował się do walki, straszył i odgrażał... Po pierwszym ciosie padł na deski i już się nie podniósł. Z Palzerem Czortkowi tak łatwo nie poszło, ku rozpaczy polskich więźniów, przegrał ten pojedynek. Morale w polskim baraku spadło, a kapo stał się jeszcze bardziej brutalny wobec naszych rodaków.
Jakoś właśnie wtedy w obozie pojawił się Rinke, a ktoś szepnął Niemcom słówko o jego bokserskich umiejętnościach. Gdy zrozumieli, że to nie plotki, bydgoski pięściarz otrzymał lżejszą pracę w kotłowni oraz trzy tygodnie na przygotowanie do walki. Niewielu dawało mu szanse na pokonanie roślejszego Niemca. Waga kogucia kontra waga średnia? Bez szans!
Mimo to, a może właśnie z powodu różnic w posturze obu pięściarzy, rodacy pomagali Rinkemu jak tylko mogli. Podrzucali resztki jedzenia, które drżącą ręką zdołali odjąć sobie od ust. Pomagali w wykonywaniu codziennych obowiązków. Wszystko po to, by ktoś pognębił w końcu brutalnego kapo.
Walki odbywały się w wąwozie, ring znajdował się na jego dnie. Na zboczach natomiast zasiadali widzowie, ponoć tego dnia zjawiło się ich około 35 tysięcy. Wszyscy czekali na ostatnią tego dnia walkę – w ósmym pojedynku "nowy" w obozie Polak miał utrzeć nosa agresywnemu strażnikowi. Historię tych pojedynków przytacza Sławomir Wojciechowski w obszernej monografii poświęconej Polonii Bydgoszcz "Zapomniane Pokolenie".
Aby spojrzeć przeciwnikowi w oczy, Rinke musiał popatrzeć w górę.
- Gdy wyszedłem na ring, naprzeciw mnie stanął pewny siebie bokser z bezczelną miną – wspominał Rinke w wywiadzie udzielonym w 1980 roku "Dziennikowi Wieczornemu".
- Pewny był jeszcze przez pierwszą rundę, gdy to poznawałem jego sposób boksowania. Potem dotarły do mnie dopingujące głosy kolegów. "Bij" - krzyczeli, z trudem hamując obelżywe słowa, które nienawiść do kata kierowała im na usta. I ja biłem. Za siebie i za innych, za tysiące zamordowanych ludzi, za jego bezczelną gębę.
Rinke szarżował niczym wściekły byk. Palzer szybko nabrał respektu do nowego rywala. Na jego twarzy najpierw wymalowało się zdziwienie, potem uznanie dla przeciwnika. Pierwsza walka nie została rozstrzygnięta, sędziowie zarządzili remis i od razu było wiadomo, że wkrótce dojdzie do rewanżu.
Dzięki dobrej postawie na ringu, Rinke mógł liczyć na przychylne traktowanie ze strony Niemców, którzy byli głodni kolejnych, ciekawych walk. W takich miejscach jak Mauthausen trzeba było kombinować, by zwiększyć swoje szanse na przeżycie. Liczył się każdy detal. A już szczególnie dodatkowa miska zupy lub nieco lżejsza codzienna praca.
Do rewanżu doszło dwa tygodnie po pierwszej walce i tym razem Polak był już zdecydowanie górą. Ziemiste twarze więźniów wreszcie nieco się rozjaśniły. Dla nich to było jak zdobycie Mistrzostwa Świata. Zwycięstwo Rinke miało także wymiar praktyczny – po każdej jego wygranej do baraku Polaków przynoszono dodatkowe porcje zupy. Nikt nie jest w stanie tego policzyć - nie wiadomo, ile osób ten gorący wywar uratował przed najgorszym. Dodatkowa miska oznaczała przecież podwojenie codziennej racji.
Po kolejnej porażce, wściekły Palzer postanowił zmienić warunki. Następna walka miała składać się z sześciu dwuminutowych rund. Tym razem optymistów było jeszcze mniej. - Koledzy patrzyli na mnie ze współczuciem. Palzer trenuje teraz codziennie, nieźle sobie podjada, a ty? A ja powtarzałem, że wygram, choć wcale nie byłem tego tak pewien – wspominał Rinke.
Kapo miał plan. Walcząc przez sześć rund liczył na wycieńczenie rywala. Jeśli nie techniką, nie siłą, nie sprytem, postara się pokonać przeciwnika wytrzymałością. Był czerwiec 1943 roku, gdy obaj pięściarze po raz kolejny spotkali się na ringu. Choć pod koniec szóstej rundy ledwie trzymali się na nogach, obaj dotrwali do końcowego gongu, a wtedy sędzia orzekł zwycięstwo Niemca na punkty.
Na zielonej trybunie rozległy się przeraźliwe gwizdy i stało się coś niezwykłego. Na równe nogi zerwał się komendant obozu Franz Ziereis: "Wy durnie! Przecież tę walkę wygrał Polak!". No z takim argumentem sędziowie spierać się nie mogli i natychmiast zmienili swój werdykt, a więźniowie znów mieli kilka chwil radości i autentycznej dumy. Rinke dał im jeszcze dwa takie momenty, bo nim wojna dobiegła końca, dwukrotnie pobił swojego obozowego rywala.
Rinke w obozie pozostał do 5 maja 1945 roku, gdy bramy przekroczyli żołnierze armii amerykańskiej. Był już wtedy, przepraszam za wyrażenie, obozowym celebrytą, znany wszystkim więźniom, na specjalnych względach u Niemców. O ciężkiej pracy nie było mowy, już do końca pobytu w Mauthausen, miast w kamieniołomach, pracował w obozowej kuchni.
Po wyzwoleniu Rinke wrócił do Bydgoszczy i kontynuował bokserską karierę i już do końca życie jego kręciło się wokół boksu. Syn pana Edwarda, Janusz w 1969 roku wywalczył Mistrzostwo Polski juniorów. Trenerem był nie kto inny, jak ojciec, który wyszkolił kilku innych wyśmienitych zawodników. Spod jego ręki wyszli, między innymi, dwaj medaliści olimpijscy - Henryk Niedźwiedzki i Jerzy Adamski. Ten pierwszy w 1956 zdobył brązowy medal, cztery lata później w Rzymie Adamski sięgnął po srebro.
W Bydgoszczy nadal pamiętają o Rinke. Od 2000 roku odbywa się tam coroczny Międzynarodowy Turniej Bokserski jego imienia. Rok wcześniej pięściarz zmarł, w wieku 82 lat.
Rinke i Czortek to nie jedyni polscy bokserzy, którzy podczas pobytu w obozie koncentracyjnym musie wychodzić na ring, by ratować skórę. W Auschwitz-Birkenau Tadeusz Pietrzykowski stoczył około 50 walk, zdołał pokonać między innymi zawodowego mistrza Niemiec w wadze średniej, Waltera Duningiema. Ale to już historia na inną opowieść.
Sukkuby - „(…) demony przybierające postać nieziemsko pięknych kobiet (często obdarzonych również atrybutami charakterystycznymi dla demonów, np. rogami albo kopytami), nawiedzające mężczyzn we śnie i kuszące ich współżyciem seksualnym. (…) Demonologia twierdzi, iż królową sukkubów była pierwsza hipotetyczna żona Adama, Lilith która po odejściu od niego stała się jedną z siedmiu żon Lucyfera. (…) sukkuby oprócz wysysania energii życiowej i kuszenia mężczyzn współżyciem seksualnym starają się także przejąć duszę ofiary poprzez stopniową pogłębiającą się w niej demoralizację na tle seksualnym”.
Źródło: Wikipedia
Ann Slavik, wzięta prawniczka z dużego miasta, na wieść o chorobie swojego ojca, postanawia odwiedzić wraz z córką i partnerem rodzinne miasteczko Lockwood. Na miejscu, wszyscy wydają się wiedzieć zaskakująco dużo o Ann, co wprawia ją w lekką konsternację. Jakby tego było, koszmary, które od jakiegoś czasu nawiedzają kobietę, powracają z podwójną siłą. Tymczasem do Lockwood podąża również dwójka zbiegów z zamkniętego szpitala psychiatrycznego, których drogę znaczą ślady krwi. Zbliża się równonoc i rzadkie apogeum księżyca…
Edward Lee, nazywany często mistrzem nowoczesnego horroru, przyzwyczaił czytelników za Oceanem do powieściowych pląsów w wersji hardcore. Jego proza to zdecydowanie ciężki kaliber, naznaczona szkarłatem krwi, plugawym seksem, a przy tym wszystkim ubrana w najlepszą literacką szatę. Nie inaczej jest z „Sukkubem”, który jest debiutem powieściowym Amerykanina na polskim rynku.
Pierwsze sto stron powieści kreśli klimat niewysłowionej tajemnicy, akcja sunie powoli, jedynie w maleńkich przebłyskach zapowiadając jatkę, którą przygotował dla czytelników autor. Lecz im dalej brniemy w ciemny las fikcji Edwarda Lee, tym jest on mroczniejszy i coraz mocniej wyciąga do nas swe szkaradne ręce. Gdy akcja na dobre rusza z kopyta, stronice „Sukkuba” zalewa orgia szaleństwa – ludzkie głowy strącane są niczym szyszki z drzew, każdy otwór człowieczego ciała penetrowany jest na niezliczoną wręcz ilość sposobów, zewsząd unosi się swąd palonego ciała, a męskie członki są dekapitowane przy wtórze nadchodzących orgazmów. Podoba się? Edward Lee mówi „cześć”!
Perwersja kroczy tu dumnie w pochodzie przemocy, nie bacząc na żadne literackie normy. Ultrabrutalny horror Edwarda Lee ma przy tym nieprzyzwoicie magnetyczną moc, nie pozwalając odwrócić czytelnikowi wzroku od tej niesamowitej historii. Zupełnie niczym książkowe wifhand, zniewalające swoich wreccanów. Znajdziemy tu elementy powieści drogi, motyw zemsty i ocalenia, dużo akcentów iście pornograficznych oraz przerażający horror, przygwożdżający czytelnika mocno do ziemi. Lee czerpie tutaj całymi garściami z demonologii, tworząc fabułę, opierającą się na filarach okultyzmu. Autor znakomicie maluje powieściowe miasteczko Lockwood i ekskluzywny charakter jego społeczności. Wszystko wydaje się tu dziwne, tajemnicze, wymykające się wszelkim kategoryzacjom. Oczywiście jak na horror przystało, główna bohaterka wydaje się tego nie zauważać, raz po raz racjonalizując sobie to, co dzieje się wokół niej. A gdy w końcu do niej dociera, że coś jest na rzeczy, to uwierzcie mi – nie chcielibyście znaleźć się w jej skórze…
„Sukkub” nie zwalnia tempa aż do samego finału, pełnego zaskakujących twistów, zwyrodnialstwa i upokorzenia. Muszę otwarcie przyznać, że już dawno nie miałem do czynienia z tak dobrym i emocjonującym zakończeniem powieści. Klasa sama w sobie! Warto przy tym wszystkim zwrócić uwagę na bardzo estetyczne wydanie książki i projekt okładki, który z powodzeniem mógłby konkurować z oryginalną, amerykańską wersją. Jedyne, co może zapiec w oczy podczas lektury „Sukkuba” to drobne literówki, które od czasu do czasu dają o sobie znać. Niby nic, ale jednak…
Pojawienie się Edwarda Lee na polskim rynku to kolejny symptom pozytywnych zmian, jakie zachodzą na rodzimej scenie horroru. Miejmy nadzieję, że „Sukkub” na dobre otworzy drzwi do kolejnych polskich wydań książek sygnowanych nazwiskiem Amerykanina. Bo drzwi do serc miłośników literackiej grozy już dawno stoją otworem.