Weszli trzaskając drzwiami. Typowa para małżeńska po sześćdziesiątce, tacy Janusze, jakich pełno. On obładowany siatkami, wyraźnie zmęczony; ona wprost od fryzjera i kosmetyczki - czarne resztki z przyciętej grzywki przylepiły jej się do mocno upudrowanej twarzy, koło ucha straszyła źle zmyta farba do włosów, a w dłoniach ze świeżo pomalowanymi na krwisty kolor paznokciami ostrożnie trzymała małą torebkę.
Ona podchodzi do stojaka z kartkami świątecznymi i przebiera głośno komentując, która kartka dla kogo. Obsługując innych klientów słyszę strzępki zdań: "...bo lubi małe dzieci, to ten Jezusek...", "...nie ma śniegu, to chociaż na kartce niech będzie...", "w zeszłym roku nam wysłali podobną, to chyba lubią...".
On w tym czasie stawia siatki na podłodze, przeciąga się i jestem pewna, że przytakuje nawet nie słuchając.
W końcu ona daje mu wybrane kartki do ręki z poleceniem:
- Zapłać.
Doczłapał do lady, kupił, wrócił, bez słowa oddał. Podniósł wszystkie siatki z podłogi oprócz jednej, obrócił się, puścił do mnie oko, ona otworzyła drzwi i wyszli. Po chwili wrócił. Postawił siatki, zerknął za okno, na drzwi i zza pazuchy wyciągnął malutką butelczynę czystej. Uniósł do góry w moją stronę i mocno pociągnął. Zakręcił, schował, wziął tym razem wszystkie siatki w ręce i wychodząc rzucił:
- Sekret udanych świąt!