Miałem taką matematyczkę
Potrafiła spóźnić się 5 minut, wyjść 5 minut przed dzwonkiem, przepytać połowę klasy, wstawić 15 pał ale i 15 piątek (w zależności od przygotowania klasy do zajęć), zadać kilka czy kilkanaście zadań w taki sposób, żeby nie dało się zerżnąć, bo każdy uczeń miał inny zestaw - a przede wszystkim, potrafiła wyłożyć temat w taki sposób, że ze zdziwieniem konstatowaliśmy - jak mogliśmy do tej pory żyć i tego nie wiedzieć. To takie proste i oczywiste. Do tego była ekscentryczką, miała bardzo bogaty zasób słownictwa, opowiadała różne historie, dykteryjki, anegdotki. Nigdy, ale to nigdy nie nudziliśmy się na jej lekcjach a do matury w zasadzie nie musieliśmy się uczyć i wszyscy zdali, z czego 90% na maksa. Egzaminy wstępne - ci, którzy zdawali matmę, zaliczyli na maksymalną liczbę punktów. Nie wiem jak reszta, ale ja i kumpel, który poszedł na tę samą uczelnię, byliśmy zwolnieni z egzaminów z algebry i analizy z powodu średniej oceny po kolokwiach. Praktycznie bez wysiłku, bo mieliśmy bardzo dobre podstawy. Utrzymywałem się dwa lata z udzielania korepetycji z matmy (potem przerzuciłem się na angielski, był bardziej opłacalny).
Babka była niesamowita, potrafiła zainteresować matematyką najbardziej opornych w klasie. I każdy miał szanse na piątkę - podobnie jak i na pałę - niezależnie od tego, czy wcześniej miał same piątki czy same pały. Było parę osób niereformowalnych i odpornych na matmę, ale nikogo nie zostawiła na drugi rok (choć np. historyk nie miał oporów i w sumie zostawił chyba cztery osoby). W sumie, za sprawa historyka, baby od biologii i geograficy na drugi rok zostało dziewięć osób, za sprawą matematyczki nikt. Co nie znaczy, że było łatwo, jeśli nazbierało się pał w czasie roku szkolnego.